Jednego
dnia wyjechała.
Drugiego
straciła wszystko.
Trzeciego
odzyskała uśmiech.
A
czwartego wszystkie oszustwa ujrzały światło dzienne…
Erza
stanęła przed lustrem, które zajmowało niemal połowę ściany. Nienawidziła
spoglądać na swoje odbicie, ale z jakiegoś powodu zawsze z rana wykonywała ten
sam rytuał. Może przez to, co wydarzyło się pięć miesięcy temu, a może istniał
ku temu jeszcze inny powód? Pokręciła głową, nie poznając odpowiedzi.
Wróciła
na stare, skrzypiące łóżko i położyła się na nim, przykrywając się kołdrą aż
pod samą szyję. Z nieszczelnego okna, wbitego w kamienne ściany, wydobywał się
nieprzyjemny, chłodny wiatr, docierający po same kości. Nieznaczna narzuta
zapewniała ciepło, ale na krótko. Oddałaby wszystko, by znowu znaleźć się w
domu, w Magnolii, gdzie każdego dnia czekał na nią ciepły posiłek, ogromne łoże
z ulubionym kocem w kwiaty i grubą pidżamką.
Westchnęła
ciężko.
Straciła
wszystko. Straciła przez własną głupotę i oszustwo, którego doświadczyła.
Umiał
kłamać.
Umiał
mamić.
Umiał
obiecywać.
Już
w chwili, gdy go ujrzała tego pamiętnego dnia, wiedziała, że może mu ufać.
Tylko że wtedy pomyliła się.
Dotarła
do stolicy Pengrande, zanim jeszcze dowiedziała się o wydarzeniach z Magnolii i
Varii. Matka zapisała ją do najlepszej szkoły, choć już drugi raz musiała
powtarzać rok przez zaległości. Osiedlili się pod stolicą w małej rezydencji,
która jednak była przytulna i pusta. Wojska tam nie docierały dzięki
otaczającym górom, choć wtedy jeszcze nie zaprzeczała temu, że wędrówki po
zapasy były mordęgą. Teraz oddałaby wszystko, żeby wyjść z tego więzienia i
kupić kawałek świeżego chleba.
Dni
mijały.
Próbowała
odszukiwać informacji o tym, co się dzieje z jej przyjaciółmi, lecz ciężko było
uzyskiwać jakiekolwiek kontakty z dawnymi znajomymi. W końcu pozostała jej
tylko telewizja i radio. Myślała, że może wróci i naprawi wszystko, ale nie
uciekła od matki ani razu. Jej też było ciężko, naprawdę ciężko. Aż pewnego
słonecznego dnia, kiedy na wiśnie oblepiły przepiękne kwiaty, wszystko się
zmieniło…
Erza wyszła, jak w każdy w piątek, do
sklepu, trzymając w dłoni zwinięte trzy materiałowe siatki i meszek z
rulonikiem pieniędzy. Ubrała się, choć dzień nie zapowiadał chłodu. Uśmiechnęła
się ciepło, żegnając ze służącą, która właśnie podlewała kwiaty w ogrodzie.
Przeciągnęła się i ruszyła niechętnie w drogę.
Prawie godzinę zajmowało jej dotarcie do najbliższego sklepu, by kupić jedzenie
na najbliższy tydzień. W domu zostawiła już torbę z książkami i notatnikiem,
który zawierał różnice między fiorską i pengrandzką odmianą języka z północy.
Były niewielkie, ale mimo to sprawiały dziewczynie problemy.
Kiedy wróciła do rezydencji, obładowana
zakupami, zauważyła, że drzwi są lekko uchylone. Westchnęła, obawiając się, że
to stara służąca zapomniała zamknąć ich do końca. Wiał coraz to silniejszy
wiatr, którego za nic nie chciała wpuścić do środka. Wewnątrz i tak panował
nieprzyjemny chłód.
— Mamo, wróciłam — zawołała. Zostawiła
zakupy w kuchni, licząc, że ktoś wszystko odpakuje i porozkłada na właściwe
miejsca.
Wzdrygnęła się.
Mroźny wiatr przeleciał po jej karku,
pozostawiając na całym ciele gęsią skórkę.
— Cholerna kobieta — syknęła. — Pewnie
gdzieś zostawiła otwarte okno! — Żachnęła się. — Trzeba będzie jej potrącić z
pensji.
Usłyszała rumor, dobiegający z piętra
wyżej.
— Mamo? — krzyknęła. — Mamo?
Odpowiedziało jej milczenie.
Wzdrygnęła się. Miała naprawdę złe
przeczucia.
Matka nie wychodziła z rezydencji przez
ciągłą pracę i telefony, ale mimo zapracowania zawsze odpowiadała. Coś musiało
się stać — chyba że po prostu niepotrzebnie panikowała, a matka nie usłyszała
jej wołania. Wolała sprawdzić, co się stało.
Weszła na piętro, zostawiając wszystkie
rzeczy w kuchni i zapukała do gabinetu matki.
— Mamo? — spytała, ale nadal nikt jej
nie odpowiadał.
Pociągnęła za klamkę — na szczęście tym
razem pani Knightwalker się nie zamknęła.
Weszła do środka i zastała siedzącą w
kierunku dużego okna kobietę.
Erza westchnęła z ulgą, nie rozumiejąc,
po co się tak martwiła.
— Nie mogłaś odpowiedzieć —
ponarzekała. — Wiesz, że ja się martwię? — spytała, ale nadal panowała cisza.
Podeszła niepewnie do fotela.
Powtarzała w myślach, że się myli. Matka zasnęła i po prostu ciężko ją teraz
dobudzić.
Gwałtownie zamknęły się drzwi.
Podskoczyła.
Serce zaczęło walić jej jak szalone.
Musiała oprzeć się ręką o stolik, żeby tylko nie upaść. Drżało całe jej ciało.
— Witaj, Erzo? — usłyszała powitanie
dobiegające z okolic drzwi.
Odwróciła się energicznie.
— Kim… Kim jesteś? — spytała niepewnie.
— Kim jesteś?!
Zaśmiał się.
Erza przyjrzała mu się. Był młodym
mężczyzną, pewnie starszym od niej o rok, może dwa. Włosy miał niebieskie,
bardzo nienaturalne, które sterczały mu we wszystkie strony. Twarz przecinała
blizna, wyglądająca tak, jakby ktoś wydarł mu żywcem kawałek skóry. Ciemne oczy
spoglądały na nią z zaciekawieniem, ale widziała w nich również… swoisty zawód.
Nagle podszedł do niej. Złapał ją za
ręce i podniósł na wysokość twarzy. Ucałował je. Wydawał się taki zmartwiony,
taki troskliwy. Jednak Erza wyrwała się i wrzasnęła:
— Kim jesteś i co tu robisz?! — Zamarła
na moment. — Mama… — przypomniała.
Już chciała pobiec do matki, gdy
poczuła silny uścisk, z którego nie umiała się wyrwać. Mężczyzna był taki
silny, a ona taka bezbronna.
— Nie patrz, błagam. Nie patrz —
szepnął czule.
— Coś ty zrobić?! — pytała. — Mamo,
mamo!!!
— Nie odpowie.
Bezwładna ręka zsunęła się po fotelu i
zawisła. Z ust Erzy wylał się potok słów, których dziewczyna już nie rozumiała.
Blada dłoń przerażała ją. Wydobywała z jej wnętrza najstraszniejsze koszmary,
których wystrzegała się w dzieciństwie. Już raz straciła rodzinę, nie chciała
przeżywać tego drugi raz. A jednak wszystko wskazywało na to, że tak się stało.
Zamarła.
Opadła bezwładnie w ramiona mężczyzny,
czując, że brakuje jej sił. Była świadoma, że może właśnie wtula się w mordercę
jej matki, ale nie myślała. Mężczyzna pocieszał ją, a tego właśnie
potrzebowała.
— Jellal — wypowiedział niespodziewanie
imię, którego Erza nigdy nie spodziewała się usłyszeć. — Mam na imię Jellal.
Łzy spłynęły jej do oczu — wcześniej
nie płakała. Dotknęła policzka mężczyzny, próbując doszukać się w tej twarzy
oblicza dawnego przyjaciela. Nie przypominał go. No, może troszkę, ale z
drugiej strony mogła doszukiwać się podobieństw na siłę.
— To naprawdę ty? — zapytała w końcu, choć
wiedziała, jak bezsensowne jest to pytanie. Spojrzała na ciało matki. — To ty?
Ty ją zabiłeś.
— Tak, ale próbowała cię sprzedać
jakiemuś politykowi — odparł zdecydowanie za szybko. — Przepraszam, musiałem to
zrobić.
Uwierzyła… Tamtego dnia bezsensownie uwierzyła w
jego kłamstwa, które mijały całkowicie się z prawdą. Choć może chciała w nie
wierzyć? W końcu znaleźć swoje miejsce na ziemi? Albo zaufać Jellalowi.
:)
OdpowiedzUsuńWiesz, że jesteś już drugą czytelniczką, która lubi zostawiać mi uśmiechy? :)
UsuńKocham WAS!
Hahaha dziekuje i wzajemnie!
Usuń:D
OdpowiedzUsuńWidzę, że ktoś mi emotki podkrada :)
Nie da się uniknąć plagiatu :(
Usuń