Obudziło ją pukanie. Od niechcenia
zarzuciła ręką, szukając jakby klamki, ale natrafiła jedynie na powietrze.
Ziewnęła szeroko, sądząc, że przespała całą noc w pociągu w drodze do
klasztoru.
Podniosła się gwałtownie.
Po szyi przeszedł nieprzyjemny impuls.
Złapała się za kark, rozmasowując go.
Zdawała sobie sprawę, że przecież już
dawno dotarła pod adres wskazany przez doktora Henry’ego, więc dlaczego spała?
Mgła pokrywała wspomnienia. Nie pamiętała tego, co wydarzyło się chwilę przed
utratą przytomności. Na pewno kojarzyła rozmowę z Hildą, ale pod sam koniec
chyba obie zemdlały… Chyba…
Lucy dotknęła skronie, masując je.
Głowa niemal jej pękała w szwach. Czuła pulsowanie, które wciąż nie ustawało.
Mroczki przed oczami nie pozwały dobrze zlustrować pomieszczenia. Co się
wydarzyło? Dlaczego wokół panowała taka cisza?
Przesunęła się bliżej biurka, łapiąc
ręką za jego blat. Zebrała w sobie siły, aby tylko podnieść się, ale nie była w
stanie. Nogi miała jak z waty. Nawet gdyby chciała, nie ustałaby na nich nawet
sekundy. Karciła siebie za to, że umiała ten jeden raz zdobyć się na coś
więcej.
Upadła z głuchym dźwiękiem na podłogę,
ubijając sobie łokieć. Syknęła z bólu.
— Pani Hildo? — powiedziała ciszej niż
sądziła. Czuła suchość w gardle. Pragnęła napić się czegokolwiek, ale w zasięgu
wzroku nie znajdowało się nic do picia.
Drzwi zaskrzypiały.
Gwałtownie spojrzała w stronę wejścia,
czekając na przybycie niezapowiedzianego gościa. Nic się nie wydarzyło.
Przyklęknęła i w ten sposób zaczęła
iść. Powoli, trochę uderzając się o przedmioty, które znajdowały się po drodze,
ale mimo wszystko skutecznie. Dotarła pod sam próg i przeszła przez drzwi.
Pośliznęła się.
Lepka w dotyku maź pokryła jej łydki i
ręce. Lucy uniosła dłonie na wysokość twarzy, by zobaczyć, co to jest.
Wrzasnęła, od razu rozpoznając czerwony, choć już lekko rdzawy, kolor krwi,
która była wysmarowana na całej długości korytarza.
Raptownie Lucy podniosła się,
odnajdując w tajemniczych okolicznościach siły, które wcześniej ją opuściły.
— Nie, nie, nie. — Kręciła głową,
niemal biegnąc przez klasztor.
Odpowiadało jej jedynie echo.
Łzy spływały do jej bladych policzkach.
Serce łomotało, jak szalone. Rozglądała się nieustannie, przekręcając głowę
zawsze, gdy tylko znalazła się w obcym miejscu. Ten koszmar po prostu się nie
kończył.
Wyskoczyła na plac, krzycząc:
— Proszę pani? DZIECI!!!
Błagała, by ktokolwiek jej
odpowiedział. Lecz wszyscy milczeli…
Drobne ciałka dzieci ułożone były w
mały stos, tuż przez murem klasztoru. Otwarte oczy wpatrywały się w łkającą
Lucy, która wolno do nich podchodziła. Dłoń przyłożyła do ust, dusząc w sobie
krzyk rozpaczy.
— Nie… Tylko nie one… Przepraszam…
Upadła na kolana, kierując głowę ku
ziemi. Łzy spływały po jej policzkach, skapując na zalaną krwią ziemię.
— Przepraszam, ja naprawdę przepraszam.
Gdyby tylko tu nie przyszła, nie
dopytywała się o przeszłość Hildy i jej powiązania z Acnologią, może wtedy nie
doszłoby do tragedii… Tamta zakonnica miała rację. Sprowadziła nieszczęście na
ten zakon i niewinne dzieci. Miała je na sumieniu, ich śmierć i to, co je
spotkało w ostatnich chwilach życia. Musiały się bać, cierpieć… Znowu, znowu! A
to wszystko przez to, że przekroczyła nieodpowiedni próg. Wszystko przez to, że
próbowała wciskać swój nos, gdzie nie powinna.
— Ja… — Zamilkła.
Podniosła się, wycierając rękawem
załzawione oczy. Chwiejnym krokiem podeszła do stosu dzieci, dotykając
opuszkami palców ich główki. Zmawiała za każdego modlitwę, wierząc, że teraz po
śmierci mogą w końcu odpocząć.
Odeszła.
Nie znalazła do tej pory ani Hildy, ani
zakonnicy, która opiekowała się dziećmi. Musiały gdzieś tutaj być. Przecież
nikt ich nie zabrał.
Potarła się dłońmi o ramiona. Na
zewnątrz zrobiło się nieprzyjemnie chłodno. Dopiero teraz zdała sobie sprawę,
że nastał wieczór. Tak krótko spała, a jednak morderca zdążył pozbyć się
wszystkich, którzy znajdowali się wtedy w klasztorze. Przez nią.
Wyszła zza niewielkiego murku,
zaglądając we wszystkie kąty w nadziei, że jeszcze znajdzie kobiety. Myliła
się.
Nie znała imienia zakonnicy, która
otworzyła przed nią drzwi klasztoru, ostrzegając, że sprowadzi na to miejsce
jedynie nieszczęście. I żałowała. Bezimienna kobieta leżała obok Hildy,
trzymając ją za rękę. Na ich twarzach malował się gorzki obraz smutku i bólu.
Cierpiały… Może błagały o litość, a spotkała ich tylko niesprawiedliwość.
Odwróciła wzrok.
Szybko skierowała się w stronę wyjścia
z zakonu. Nie wytrzymałaby w tym miejscu nawet minuty dłużej. Powietrze było za
ciężkie. Dusiła się. Ogarniało ją poczucie winy, a świadomość, że to ona
doprowadziła do tej tragedii, odbierała resztki zdrowego rozsądku.
— Przepraszam — powiedziała, zamykając za
sobą drzwi i obiecując, że już tutaj nie wróci.
Nie poprosiła rolnika, by z powrotem
zabrał ją na stację kolejową. Bała się, że mógłby zainteresować się zakonem,
gdy jeszcze nie wyjedzie z miasta. Dlatego przeszła całą drogę na piechotę.
Bilet miała już wcześniej kupiony, więc tylko przeczekała trochę na pociąg.
Przyjechał z godzinnym opóźnieniem, ale nikt nie zdążył się zainteresować jej
osobą.
Głodna, zmęczona i nadal wściekła na
siebie dziewczyna zajęła wyznaczone miejsce, oparła się czołem o szybę i jeszcze
raz rozpłakała się. Szła za nią śmierć. I jakby się nie starała, ona zawsze się
pojawiała, niszcząc jej życie.
Zaczęło padać.
Kropelki deszczu cicho dudniły o szybę,
śpiewając delikatną kołysankę zmęczonej Lucy. Pociąg wydał ostatni sygnał, a
konduktor zapowiedział gwizdkiem odjazd pojazdu.
Ruszyli…
Lucy powoli przymykała oczy. Wierzyła,
że będzie miała chwilę spokoju. Odpocznie, by ponownie nabrać sił na kolejną
walkę. Jednak niepokój wciąż pozostawał. Ktoś musiał ją śledzić, dostać się do
tego zakonu i zamordować wszystkich mieszkańców. Przybył przed nią, bo jak
inaczej dodałby środków nasennych do herbaty?
Miała tak wiele pytań, ale teraz nie
chciała już myśleć.
Przymknęła oczy i, zanim się
spostrzegła, usnęła.
Drzwi jej przedziału otworzyły się. Wszedł
do nich mężczyzna z futerałem na kontrabas, który położył przy samym oknie.
Wygodnie usiadł naprzeciw Lucy, przyglądając się temu, jak śpi. Uśmiechnął się
ciepło. Naprawdę był to dla niego przyjemny widok, dlatego wyjął telefon i
zrobił nim dwa zdjęcia.
— Urosłaś, Lucy — powiedział szeptem,
ogarniając niebieskie włosy, zakrywające bliznę. Ciągnącą się od czoła, aż pod
sam podbródek…
:)
OdpowiedzUsuńDzięki za komentarz!
Usuńo nie co sie tam wydarzyło? :( dzieki za rodział ;)
OdpowiedzUsuńJeszcze wyjaśnimy!
Usuń